10.04.2012

Rozdział 0 - Genesis

Basileus Sebastos wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, dopełniając najlepszą whiskey, jaką trzymał w zapasie. Miał co świętować – w końcu, po trzech miesiącach przepychanek i poprawek, udało mu się uporządkować całą papierkową robotę, a poza tym… kolejny kandydat na Widmo, tak – to zdecydowanie dobry powód, żeby otworzyć chowaną na specjalną okazję butelkę. Zwłaszcza po tym, co się stało. Stopniowe przywracanie kolejnych elementów systemu to znak, że odbudowa działa całkiem sprawnie. Nie było już co prawda ani Rady, ani Cytadeli, ale to w niczym nie przeszkadzało. Powołany teoretycznie na szybko Parlament okazał się spełniać swoją rolę znacznie lepiej, niż tego początkowo oczekiwano. Basileus zaczynał być dumny z tego, że powołano go przewodniczącym Senatu, choć wcześniej wydawało mu się, że ten urząd będzie jego przekleństwem i zaprowadzi go przedwcześnie do grobu. Po raz pierwszy to człowiek stał na tak poważnym stanowisku, a jak wiadomo, z wielką władzą przychodzi również wielka odpowiedzialność.
Zerknął na zegarek. Jego podwładny był już znacznie spóźniony. Już miał chwycić za komunikator i zapytać, co zatrzymało go tak długo i mogło być ważniejsze, niż najnowsze ustalenia Parlamentu, ale powstrzymało go pukanie do drzwi. Na szczęście przewodniczący frakcji ludzi w tym momencie stanął w drzwiach.
- Proszę o wybaczenie – westchnął głośno – zostałem zatrzymany przez jednego z senatorów. Poprosił mnie o przekazanie wiadomości, iż zaplanowane na piętnastą lądowanie odbędzie się o szesnastej ze względów bezpieczeństwa.
- Ach tak – Basileus wydawał się nieco wybity z rytmu, jakby ktoś przerwał mu niezwykle ważny tok myślowy – cóż, dziękuję. Siadaj, mamy nieco do obgadania.
Kaidan Alenko zmienił się przez ostatnie trzy miesiące. Na jego głowie pojawiło się znacznie więcej siwych włosów, przy czym wydawał się być bardzo zmęczony. Głębokie cienie pod oczami sprawiały, że wyglądał na znacznie starszego, niż był w rzeczywistości. A na pewno na starszego, niż trzy miesiące wcześniej.




- Słucham, panie przewodniczący – nawet jego głos zdawał się jakiś wyblakły, zbyt spokojny. Widocznie trzy miesiące nie wystarczyły, żeby wyleczyć go z koszmarów.
- Pamiętasz Tohvriego Constantine’a, który niedawno awansował na kapitana w ramach wybitnych zasług podczas walki o Ziemię?
- Tak, pamiętam.
- Postanowiliśmy przydzielić mu statek, żeby pomógł nam w Wielkim Sprzątaniu. Mam tu na myśli rozwiązywanie pomniejszych konfliktów, pomoc przy naprawie Przekaźników Masy, przewożenie części między planetami.
- Rozumiem – powiedział Kaidan, prostując się na krześle – ale czy dysponujemy odpowiednim okrętem?
- Właśnie w tym sęk – Basileus pociągnął łyk whiskey – że dysponujemy. W ocalałych hangarach Przymierza odkryto okręt typu SR Normandy, oznakowany jako Normandy SR-3.
- Pan chyba żartuje.
- Nie, nie żartuję. Dostaliśmy pozwolenie na to, aby oddać je pod opiekę Constantine’a i wyznaczać mu pomniejsze misje do wykonania w obrębie galaktyki – przynajmniej, dopóki przekaźniki nie zostaną naprawione. Potem pewnie przyda się też w innych miejscach.
- Rozumiem. Dlaczego ten statek nie pomógł nam w bitwie trzy miesiące temu?
- Podobno dlatego, że nie mieliśmy pilotów.
Sebastos wiedział, o co chodzi Kaidanowi. Zapewne uważał, że każdy kolejny statek mógł przyczynić się jeśli nie do definitywnego zwycięstwa, to przynajmniej do możliwości uratowania większej ilości osób. W tym komandora Sheparda.
- Czy to wszystko, panie przewodniczący?
- Nie do końca. Constantine zaznaczył, że w charakterze porucznika chce zabrać ze sobą swoją siostrę, Annę Keats, która obecnie pracuje przy badaniach nad Żniwiarzami. Chciałem cię zapytać, czy ich znasz.
Kaidan westchnął.
- Niezupełnie. Wiem tylko tyle, że Shepard jeszcze na początku swojej służby odbijał tę dziewczynę od turian razem z jej bratem. To była ich jedyna wspólna misja, ale nie poznałem szczegółów. Sam nigdy ich nie spotkałem.
- No cóż – Sebastos dokończył swój drink – chciałem cię prosić, żebyś na początku się nimi zajął. Przynajmniej dopóki nie pojawi się załoga. Wszyscy mają trzy dni na to, żeby stawić się w Londynie. Spotkasz pewnie kilku starych znajomych.
- Rozumiem. Kiedy mają przybyć na miejsce?
- Dzisiaj o szesnastej. Przepraszam, jeśli odciągnąłem cię od roboty, ale to było dość pilne.
Kaidan potrząsnął głową. Co miałby robić? Od kiedy odciął się od wojska i został przedstawicielem rasy ludzkiej w Parlamencie, niewiele się wydarzyło. Wiedział jednak, że nie potrafiłby już wrócić na pole bitwy. Zawsze wydawało mu się, że jest na tyle silny, że nic go nie złamie. Jak widać, wydawało mu się.
Sam widok jakiejkolwiek broni powodował u niego odruch wymiotny. Nikt jednak nie przejął się specjalnie tym, że opuścił szeregi armii Przymierza – wiele osób zdecydowało się na taki krok po zażegnaniu konfliktu ze Żniwiarzami. Zwłaszcza ci, których rodziny przeżyły inwazję.
Po tym wszystkim Kaidan poczuł się tak, jakby opuściły go wszystkie siły, jakby wyprano go z emocji i nic już teraz na niego nie czekało. Nie chodziło tu o samego Sheparda – chodziło o te wszystkie lata stresu, przygotowań, pomniejszych misji, nerwów, ran odniesionych w walce. Inwazja Żniwiarzy i śmierć dowódcy były po prostu kroplami, które przepełniły czarę goryczy. To nie to, że nie potrafił sobie z tym poradzić. Wydawało mu się, że chodzi o coś całkowicie odwrotnego – poradził sobie z tym za szybko, a brak motywacji w postaci śmiertelnego zagrożenia bliskich spowodował u niego całkowitą znieczulicę. Myślał, że w Parlamencie odnajdzie swoje miejsce. Na razie szło mu dość kiepsko, ale odpowiednio wywiązywał się ze swoich obowiązków. Najgorsze były wieczorne powroty do pustego mieszkania w na wpół zrujnowanym bloku, kiedy wszystkie wątpliwości wypływały na światło dzienne. W zasadzie był pewien tylko jednego – nigdy już nie wróci do wojska.
- Nie ma problemu, panie przewodniczący. Zajmę się nimi, jak tylko się tu pojawią. Mam tylko nadzieję, że nie zanudzę ich na śmierć.
- Dasz radę, Alenko – Sebastos uniósł kąciki ust w lekko motywującym uśmiechu – poza tym, przyda ci się jakaś odmiana. Ktoś będzie musiał pokazać im statek.
- Z przyjemnością.
Sebastos bardzo chciał wiedzieć, co dzieje się w głowie Kaidana, zwłaszcza, że był przecież od niedawna jego prawą ręką. Niestety, Kaidan nie bardzo lubił mówić o swoich odczuciach, a już zwłaszcza o tym, co wydarzyło się trzy miesiące wcześniej.
- No, to widzimy się o szesnastej. Nie spóźnij się tylko, jeśli łaska.
- Zrozumiałem. Do zobaczenia.
Tak naprawdę Basileus miał cichą nadzieję, że Kaidan zdecyduje się jednak na powrót do armii. Zakończyli co prawda wojnę, ale nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się kolejny doświadczony wojownik, a zwłaszcza tak świetnie wyszkolony biotyk. Nie mówił o tym jednak głośno. Póki co wolał po prostu poczekać na rozwój wydarzeń.

***

Tohvri Constantine nie krył zaskoczenia, kiedy jeden z jego szeregowych przyszedł przekazać mu wiadomość.
- Kapitanie Constantine – zasalutował – admirał Anderson chce z panem rozmawiać. Podejrzewamy, że dotyczy to pańskiego awansu, sir.
- Jestem kapitanem dopiero od dwóch dni, ale już mi się to podoba – Tohvri uśmiechnął się pod nosem – kapitan Constantine. To brzmi dumnie. Prowadź, Miles, zobaczymy, co admirał ma nam do powiedzenia.
Tohvri z jednej strony wiedział, że spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność, ale z drugiej strony duma rozsadzała mu pierś na samą myśl o tym, że od dwóch dni może mianować się kapitanem. Chwilowo nie posiadał swojego okrętu, ale liczył na to, że właśnie w tej sprawie wzywa go admirał. Jakiś czas temu wspominał, że zachowało się kilka okrętów, które mogłyby być pomocne przy Wielkim Sprzątaniu. Póki co oddelegowano zaledwie kilkadziesiąt do pracy przy naprawie Przekaźników Masy.
W zasadzie to, że Przekaźniki nie zostały całkowicie zniszczone, graniczyło niemal z cudem. Owszem, wybuchy naruszyły kilka z nich, ale większość pozostała nietknięta. Niestety, te w okolicy Ziemi były w dość marnym stanie i w obecnej chwili niedobitki floty z owej pamiętnej bitwy sprzed trzech miesięcy starały się jakoś przywrócić je do porządku.
- Admirale – Tohvri zasalutował, kiedy wszedł do gabinetu Andersona – wzywał mnie pan.
- Owszem – Anderson lekko się uśmiechnął, wstając z krzesła i przekazując młodemu komandorowi teczkę z dokumentami – od dzisiejszego dnia przydzielamy ci statek.
- Dziękuję – Tohvri starał się opanować emocje, chociaż trudno było okiełznać tę radość, w końcu będzie mógł zdziałać coś konkretnego! – to dla mnie zaszczyt.
- Ja myślę – admirał wrócił za biurko – zwłaszcza, że to nie byle jaki statek, tylko Normandia SR-3.
Przez chwilę w gabinecie zapadła głęboka cisza.
- Słucham?
- Tak. Znaleźliśmy w hangarach kolejny model Normandii, wzorowany na modelu SR-2. Nie mieliśmy wystarczającej liczby pilotów, żeby włączyć je do ostatecznej bitwy, dzięki czemu nie zostały w ogóle naruszone.
- Ja… nie wiem, co powiedzieć – Tohvri rzadko tracił głos i nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie, ale tym razem było to całkowicie usprawiedliwione. Normandia SR-3? W najśmielszych snach by się tego nie spodziewał.
- To jeszcze nie wszystko – na twarzy Andersona ponownie pojawił się lekki uśmiech – twoja siostra została zatwierdzona jako załoga. Będzie twoim porucznikiem, tak, jak chciałeś.
Tym razem Tohvri uśmiechnął się.
- Dziękuję.
- Uznaliśmy, że jej umiejętności bardzo się przydadzą podczas odbudowy. Nie musieliśmy jej długo namawiać, zgodziła się w zasadzie bez wahania, pod warunkiem, że będzie mogła kontynuować swoje badania.
Młody kapitan uśmiechnął się. Mógł się tego spodziewać. Anna zawsze taka była. Jeśli wciągnęła się w coś konkretnego, prawdopodobnie nawet ponowna inwazja Żniwiarzy nie byłaby w stanie jej od tego odciągnąć. Tym razem jej obsesja okazała się bardzo przydatna – badania, które wraz ze swoim zespołem prowadziła nad pozostałymi na Ziemi szczątkami Żniwiarzy, w przyszłości prawdopodobnie zaowocują niemałym skokiem technologicznym. Kto wie, może ludzie wyprzedzą nawet asari.
- Przykro mi, ale nie mamy zbyt wiele czasu – głos admirała wyrwał go z rozmyślań – jutro musicie stawić się w głównej siedzibie Parlamentu, gdzie poznacie część załogi i otrzymacie pierwsze zadania. Spotkamy się o dwunastej w moim gabinecie, a do tego czasu – wskazał dłonią teczkę z dokumentami, którą przed chwilą przekazał Tohvriemu – zapoznaj się z tym i podpisz, gdzie trzeba. Musisz zatwierdzić załogę i podpisać kilka umów.
- Tak jest – Tohvri zasalutował – zajmę się tym od razu.
- Słusznie – Anderson wyjął z biurka cygaro – możesz odejść.
Kiedy za Tohvrim zamknęły się drzwi, admirał westchnął. Kolejna Normandia w hangarze zaskoczyła wszystkich i obudziła niekoniecznie dobre wspomnienia. Zwłaszcza u niego. Desperacja, ból, cierpienie… to była straszna wojna i szczerze mówiąc wolałby, żeby już nic mu o niej nie przypominało. Dopiero po wszystkim tak naprawdę pozwolił sobie na to, żeby świadomość tego, co się stało, wypłynęła na powierzchnię. Uratowali wszechświat. Nie setki, nie tysiące, nie miliony istnień, nawet nie miliardy. Uratowali wszechświat, do cholery. Zapłacili za to bardzo wysoką cenę, ale w końcu, wspólnymi siłami, udało im się tego dokonać.
Oczywiście nie byłoby żadnych szans na powodzenie bez komandora Sheparda. Anderson nie chciał nawet myśleć o tym, jak on musiał się czuć. Doskonale zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka nad nim ciążyła. Dla wielu jego ofiara była tylko kolejną śmiercią spośród niezliczonej ilości zgonów, ale nie dla Andersona i tych, którzy znali Johna Sheparda. Dla nich był to nie tyle akt heroizmu, co oddania. Uratował ich wszystkich, niszcząc Żniwiarzy za pomocą broni, którą zbudowały wspólnie prawie wszystkie znane im rasy. Takiej siły, takiego ducha i takiego poczucia misji nie miał nikt, kogo Anderson poznał przez całe swoje życie. Z jednej strony cieszył się, że mają to wszystko już za sobą. Z drugiej jednak czuł się tak, jakby stracił na wojnie syna, chociaż nigdy nie miał dzieci.

***

- Możesz mi powiedzieć, jak ja mam w cztery godziny spakować cały obóz? Przecież to niewykonalne!
- Dasz radę. Weź sobie do pomocy jakichś żołnierzy, czy coś. Możesz powołać się na mnie.
- Ta, dowcip roku. Nie wiem, kto wpadł na to, żeby przydzielić ci osobny statek i własną załogę.
- Podejrzewam, że admirał Anderson, więc bierz dupę w troki i do roboty, bo od dzisiaj ja tu rządzę.
- Chyba zapominasz, które z nas jest starsze, gówniarzu.
Anna od rana miała słaby dzień. Najpierw nieuważny praktykant zniszczył jedną z próbek – na szczęście nie szczególnie ważną, ale zawsze – a potem dowiedziała się, że musi wynieść się stąd razem ze swoim obozem, bo jej bratu przydzielają statek. Została członkiem załogi i od dziś będzie nad nią ciążyć odpowiedzialność nie tylko za następne misje, ale i pozostałych jej członków. Cudownie. Ciekawe, kiedy znajdzie czas na swoje badania. Co z tego, że dostanie super nowoczesny sprzęt i najlepszych specjalistów, skoro nie będzie miała czasu, żeby z tego skorzystać?
Mimo, że nie była szczególnie owocna, rozmowa z bratem nieco Annę uspokoiła. Odłożyła komunikator i zajęła się pakowaniem dokumentów i próbek. Trochę się tego nazbierało, może faktycznie ściągnie żołnierzy z pobliskiego garnizonu?
Anna nie była w zasadzie podobna do brata – ani z wyglądu, ani z charakteru. Różnili się od zawsze i może dlatego tak bezproblemowo się dogadywali. Podczas gdy Tohvri był dość dobrze zbudowanym, wysokim, ale jasnookim mężczyzną, Anna była dość niska i szczupła jak na porucznika. Piwne oczy również nie upodabniały jej do brata. Długie, ciemne włosy najczęściej spinała w kok na czubku głowy, żeby nie przeszkadzały jej w pracy, a Tohvri od zawsze nosił typową, żołnierską fryzurę, więc i tutaj nie było podstaw do żadnych porównań.
Z początku Anna uważała, że nie nadaje się na żołnierza, a co dopiero na porucznika. To właśnie Anderson uświadomił jej, że jest inaczej. Jej zdolności taktyczne i umiejętność planowania nawet najbardziej skomplikowanych akcji nie były tutaj bez znaczenia. Pod względem umiejętności fizycznych też nie mogła sobie zbyt wiele zarzucić, zwłaszcza, od kiedy zbudowała dla siebie GHT-01 – chyba najbardziej wytrzymałą i najbardziej odporną zbroję, jaka kiedykolwiek powstała, wspomagającą przy okazji chyba wszystkie aspekty jej siły. Pracowała nad nią trzy lata, ale opłaciło się. Na polu bitwy mogła się w zasadzie czuć bezpieczna. Przynajmniej dopóki w jej kierunku nie zacznie szarżować stado rozjuszonych krogan, którym już raz udało się GHT-01 dość znacznie uszkodzić.
Tohvri był urodzonym żołnierzem – odważnym, ale nie brawurowym, zorientowanym na konkretny cel, o żelaznych zasadach. Pewnym było, że prędzej czy później zrobią z niego kapitana. Jego podwładni mu ufali, co więcej, każdy oddałby za niego życie. Nie posiadał może tak dopracowanej zbroi, ale też nieszczególnie była mu ona potrzebna – potrafił obronić się w każdej sytuacji i wyjść żywo z takich starć, które wszystkim na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie patowe. Dlatego nieraz dowodził grupami żołnierzy w misjach teoretycznie niemożliwych. Jego strategia była prosta – po prostu nie mówił o tym swoim żołnierzom. Póki nie wiedzieli, że wykonanie misji jest niemożliwe, jakoś sobie z tym radzili. Na samym Tohvrim zaś etykieta „niemożliwe” nie robiła większego wrażenia.
Od około pół roku Anna i Tohvri kontaktowali się ze sobą głównie za pomocą komunikatorów, więc obydwoje bardzo cieszyli się na nadchodzące spotkanie. W zasadzie nie przeszkadzało im to, że się nie widują, póki utrzymywali ze sobą kontakt. Zawsze jednak miło spotkać rodzeństwo, zwłaszcza w świecie, w którym pozostało tak niewiele rodzin.
Anna wrzuciła do torby najpotrzebniejsze datapady, próbkę, nad krótą aktualnie pracowała, chwyciła w dłoń proteinowy batonik i wyszła z bazy. Miała nadzieję, że żołnierze z sąsiedniego garnizonu pomogą jej w pakowaniu.

***

Kaidan Alenko stawił się na miejscu przed szesnastą, tak na wszelki wypadek, żeby znów nie posądzili go o spóźnienie. Starał się zachować możliwie wysoki profesjonalizm, ale myśl o tym, że ma znów stanąć na pokładzie Normandii – nie była to co prawda jego Normandia, ale jednak – sprawiała, że czuł się co najmniej dziwnie. Nie czuł się źle, nie czuł się podekscytowany, czuł się po prostu dziwnie.
Siedząc w poczekalni przy porcie, przeglądał leżące na stołach czasopisma, ale szybko go to znudziło. Nic nowego. Informacje o postępach, wyolbrzymianie nieistotnych sukcesów, takich jak odbudowanie czterech bloków mieszkalnych czy dwóch domów. Nie chciał tego czytać.
Nie potrafił się odnaleźć w tym nowym świecie. Nie wiedział, co ze sobą zrobić i gdzie się podziać. Starał się zajmować pracą, żeby jakoś odciągnąć myśli od tego wszystkiego, ale nie potrafił. On, Kaidan Alenko, potężny biotyk i doskonały żołnierz, znalazł się w świecie, w którym nie potrafił dać sobie rady, o ironio.
Z zamyślenia wyrwał go komunikat o przybyciu statku wiozącego nowego kapitana. Wstał i podszedł do drzwi, przez które będą musieli przejść po odebraniu bagażu. Po kilku minutach drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, a przed nim stanął Tohvri Constantine i jego siostra, obydwoje ubrani w nowe mundury Przymierza i widocznie czymś zaaferowani. Na widok Kaidana przerwali rozmowę.
- Witam w porcie Stronghold, komandorze Constantine, porucznik Keats – zasalutował – nazywam się Kaidan Alenko i będę waszym przewodnikiem. Moim zadaniem jest zapoznać was z załogą i okrętem. W hangarze spotkamy także pilotów nowego statku.
Uśmiechnął się pod nosem. Sam nie wierzył w to, jak oficjalnie brzmiały jego słowa. Dawno z nikim tak nie rozmawiał.
- Dziękujemy – dziewczyna odezwała się pierwsza, podczas gdy jej brat z zaciekawieniem rozglądał się dookoła – przepraszamy, że marnujemy twój czas. Dalibyśmy sobie radę sami, ale cóż, widocznie wedle ustaleń ktoś musi nas oprowadzać.
- Nic się nie stało. Proszę za mną.
Kiedy spacerowali wzdłuż wyznaczonej do hangarów ścieżki, Kaidan czuł się bardzo dziwnie. Chyba po raz pierwszy uderzyło go to, że wojskowy port Stronghold nie jest już miejscem, w którym powinien czuć się swojsko. Do tego świata też już nie należał.
Anna ociągała się nieco na końcu wycieczki, starając się ogarnąć wszystko wzrokiem. Do tej pory w Stronghold była tylko przelotem, kiedy przesiadała się z jednego statku na drugi albo odbierała jakiś ładunek. Port był ogromny, w zasadzie największy na Ziemi, a do tego zdecydowanie był jednym z większych w ogóle. Chwilowo na jego terenie znajdowało się znacznie więcej statków, niż ustalono w regulacjach, ale nikt nawet nie zaprzątał sobie tym głowy. Cztery statki quariańskie i dwa turiańskie zajmowały dość dużo miejsca, ale i tak na orbicie pozostawało ich jeszcze kilka. Cóż, będą musieli wytrzymać aż do momentu naprawienia przekaźników. Jeśli wszystkie zaplanowane przez Annę prace odbędą się na czas, może uda się je naprawić w przeciągu kilku tygodni. W najgorszym wypadku - sześciu miesięcy.
Tohvri nawet nie próbował ukryć ekscytacji. Teraz, kiedy nie rozmawiał z admirałem, mógł w końcu dać upust swojej radości.
- Pierwszy statek, którym będę dowodził – uśmiechnął się szeroko – nie mogę się doczekać.
- Twoje szczęście – Anna zdawała się być bardziej opanowana, ale tak naprawdę i ona była nieco poddenerwowana. Nowe miejsca i nowe sytuacje zawsze nieco ją stresowały, zwłaszcza, jeśli odciągało się ją od pracy.
- Jesteśmy prawie na miejscu – Alenko zatrzymał się przy jednym z balkonów, po czym wskazał otwarte drzwi jednego z hangarów – tam znajduje się pański okręt, kapitanie.
Hangar był ogromny, ale z takiej odległości wydawał się jedynie sporawym garażem. Z daleka można było zauważyć, że w środku znajduje się statek łudząco podobny do Normandii SR-2. Kaidan poczuł dziwny ucisk w żołądku, ale nie dał nic po sobie poznać.
Dalszą drogę musieli pokonać odpowiednią kolejką. Usadowili się w jednym z wagonów, co Anna wykorzystała na wyjęcie z kieszeni datapada i wysłanie kilku wiadomości swojemu zespołowi. Na szczęście wszyscy byli już na miejscu.
- Nie rozumiem, po co ciągasz ze sobą tych salarian – odezwał się Tohvri, zaglądając przez ramię na ekran jej komunikatora – mogłabyś mieć znacznie lepszy zespół, gdybyś poprosiła Parlament.
- Nie chcę lepszego, chcę mój – dziewczyna schowała datapad do torby – pracują ze mną od zawsze. Nie wyobrażam sobie, żebym miała pracować z kimś innym. Dokładnie wiedzą, co i jak mają robić. Gdybym teraz musiała przeszkolić nowy zespół, mielibyśmy przynajmniej kilkutygodniową obsuwę, a wszystkim się trochę spieszy, jeśli nie zauważyłeś.
- Dobra, rozumiem. Co nie zmienia faktu, że nie przepadam za salarianami.
- Są bardzo mili. Nieraz ci to powtarzałam, ale ty wiesz swoje, więc nie będę się powtarzać.
Kaidan uśmiechnął się lekko pod nosem. Dało się wyczuć, że ta dwójka jest rodzeństwem, mimo braku widocznego fizycznego podobieństwa. Będzie musiał dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Wstyd przyznać, ale ledwo zapamiętał ich imiona. Do tej pory służyli przy zupełnie innych misjach i na innych statkach, ale czasem obiło mu się o uszy to i owo. Głównie o tym, że Tohvri jest dowódcą, jakiego można ze świecą szukać w większości flot. W garnizonach plotkowało się, że zostanie najmłodszym admirałem w historii. O Annie za to nie słyszał prawie w ogóle. Wiedział, że zajmuje się badaniami nad technologią Żniwiarzy i że pracowała nad urządzeniem, które jest w stanie odciąć każdą istotę organiczną od indoktrynacji. Nie słyszał jednak, żeby udało jej się skończyć prace, więc maszyna najprawdopodobniej była wciąż w fazie testów. Jej badania zostały dofinansowane po sytuacji z Sarenem, ale widocznie nic z nich nie wynikło. Zresztą, teraz i tak nikomu by się taka maszyna nie przydała.
Kiedy wysiedli z wagonu, Kaidan zaprowadził ich pod śluzę powietrzną pierwszego statku, która najczęściej pełniła funkcję głównego wejścia. Jak się okazało, na miejscu czekał na nich Anderson i jeszcze dwie osoby.
- Kapitanie Constantine, porucznik Keats – rodzeństwo na dzień dobry zasalutowało.
- Admirale.
- Dobrze, że już jesteście. Komandorze Constantine, przedstawiam panu pańskich pilotów.
Tohvri i Anna dopiero teraz zauważyli, że jedna ze stojących obok osób bynajmniej nie jest człowiekiem. Owszem, wyglądała jak człowiek, ale jej ciało było w całości zrobotyzowane. Miała na sobie jednak najzwyklejszy na świecie strój, dlatego w pierwszym momencie trudno było to zauważyć.
- Jeff Moreau – przedstawił się stojący obok mężczyzna i zasalutował – z tego, co wiem, mam służyć na Normandii SR-3, o, tej tutaj. A to EDI – ruchem dłoni wskazał stojącego obok androida – która była sztuczną inteligencją SR-2. Wszystkie jej dane udało się przenieść do tutejszego systemu operacyjnego, więc cóż… no. Tak. Co będę gadał. Cześć, Kaidan, kopę lat.
- Cześć, Joker – Kaidan uścisnął dłoń starego znajomego – tak dawno się nie widzieliśmy, że prawie się stęskniłem.
- Nie żartuj. Co porabiasz?
- Głównie siedzę w biurze. Nic ciekawego.
- Pozwolę sobie zauważyć, że praca pana Alenko jest niezwykle interesująca – wtrąciła się EDI – przecież jest przedstawicielem ludzkiej frakcji w Parlamencie, więc, co za tym idzie, najbardziej wpływową politycznie osobą poza Basileusem Sebastosem.
- Tak, tak, EDI – Joker westchnął – wiem, ale chciałem zapytać, co dzieje się poza tym.
- Och.
Anna i Tohvri nie odzywali się, tylko uważnie obserwowali, czasem wymieniając tylko porozumiewawcze spojrzenia. Słyszeli wcześniej sporo zarówno o Jokerze, jak i o EDI. To Jokerowi udało się uratować Normandię SR-2 po wybuchu, który wywołało zniszczenie Żniwiarzy. Lądował co prawda awaryjnie na Ziemi, ale mimo wszystko udało mu się uratować tych, których miał na pokładzie, a to można uznać za nie lada wyczyn w warunkach, w jakich przyszło mu lądować. EDI zaś wcześniej była sztuczną inteligencją Normandii, zainstalowaną jeszcze przez Cerberusa. Jak widać, trochę zmieniła postać, co wyraźnie podobało się Tohvriemu, bo nie mógł oderwać od niej wzroku. W końcu Anna musiała subtelnie go szturchnąć, żeby skupił się na tym, o czym się rozmawia.
- Nie myślałem, że jeszcze kiedyś będę pilotował Normandię – odezwał się nagle Joker – ale jak widać życie po raz drugi postanowiło mnie zaskoczyć. Cóż, to logiczne, w sumie nie ma nikogo lepszego ode mnie.
- To się okaże – Tohvri uśmiechnął się lekko, żeby ukryć swoje zdenerwowanie – ale mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz.
- Nigdy, kapitanie Constantine! – Joker zasalutował, ale Tohvri nie wiedział, czy był to gest szczery, czy bardziej żartobliwie-prześmiewczy.
- Miejmy nadzieję. Czyli teraz dowiem się, co czeka mnie na statku?
- Tak – tym razem odezwał się admirał Anderson – reszta pańskiej załogi znajduje się na pokładzie. Alenko, zostaniesz z nimi? Ja niestety mam mnóstwo roboty, a trzeba dokładnie oprowadzić kapitana po statku.
- Tak jest – odpowiedział Kaidan, wyrwany z dyskusji z Jokerem.
- Dobrze. Skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, to do roboty, bo najprawdopodobniej już dzisiaj wyruszycie na pierwszą misję. Nie mamy czasu do stracenia, więc ruszać się!
- Tak jest! – z tymi słowy Tohvri razem z Anną, Kaidanem i Jokerem przeszli przez otwarte drzwi śluzy, po czym znaleźli się we wnętrzy Normandii SR-3 i zaniemówili. Przynajmniej Anna i Tohvri, którzy nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli.
Normandia SR-3 była pięknym statkiem. Subtelnie oświetlonym delikatnym, pomarańczowym światłem, a przy tym niesamowicie nowoczesnym, z wielkimi oknami, przez które można było podziwiać gwiazdy w trakcie lotu przez kolejne galaktyki. Anna nie mogła wyjśc z podziwu. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy resztę statku, skoro kokpit wyglądał tak niesamowicie.
Tohvri również nie krył podziwu. Joker i EDI pozostali w kokpicie, a Kaidan zaprowadził Tohvriego i Annę do pokoju konferencyjnego, gdzie czekała reszta załogi.
- Szał ciał i uprzęży – szepnął Tohvri do Anny, mając na uwadze, żeby Kaidan tego nie usłyszał.
- Cóż, nie będę kłamać, ale to najpiękniejszy statek, jaki w życiu widziałam.
- Oj, prawda.
Pokój konferencyjny był ogromny i tak naprawdę spokojnie pomieściłby całą załogę, łącznie z technikami, ale miejsca wokół okrągłego stołu zajmowało tylko kilka osób. Niektórzy uśmiechnęli się, kiedy weszli, wyraźnie na widok Kaidana.
- Miło was znowu widzieć – Kaidan również lekko się uśmiechnął – przyszedłem przedstawić wam waszego kapitana. Oto Tohvri Constantine, kapitan okrętu Normandy SR-3.
- Cieszę się, że mogę was poznać – Tohvri zasalutował – a to moja siostra, porucznik Anna Keats.
- Witamy, kapitanie, porucznik Keats – młoda asari podeszła do Tohvriego i zasalutowała – nazywam się Liara T’Soni, służyłam wcześniej na Normandii SR-2. Mam nadzieję, że zadowala pana mój życiorys.
- Oczywiście. Miło mieć cię na pokładzie. Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie owocna.
Liara była bardzo miłą osobą, ale widać było, że gdzieś za tą całą uprzejmością kryje się wielki smutek. Nie było to szczególnie dziwne. Pomijając fakt, że planeta asari została prawie całkowicie zniszczona, większość załogi, z którą Liara wcześniej służyła, spotkał dokładnie taki sam los.
Następną osobą, która podeszła do Tohvriego, był młody mężczyzna o ogolonej głowie. Wyglądał na wystraszonego. Anna miała wrażenie, że już gdzieś go widziała. Mówił bardzo ostrożnie i cicho, jakby bał się, że zbyt głośne dźwięki mogłyby kogoś skrzywdzić. Najprawdopodobniej jego samego.
- David Archer, kapitanie – zasalutował – komandor Shepard uratował mnie i umieścił w Akademii Grissoma. Teraz jestem do pańskiej dyspozycji.
- Dziękuję, Archer – Tohvri uśmiechnął się. Zarówno on, jak i Anna doskonale wiedzieli o tym, co kilka lat wcześniej wydarzyło się na Aite. W niektórych kręgach była to często opowiadana historia – cieszę się, że jesteś na pokładzie.
Twarz Davida wykrzywiła się w nieodgadnionym grymasie, po czym wrócił na miejsce, gdzie zajął się skrobaniem datapada rysikiem. Zajęcie to zdawało się pochłaniać go bez reszty. Tohvri spojrzał pytająco na Liarę, ale ona kiwnęła tylko głową. Widocznie David był po prostu… specyficzny.
- On tak zawsze. Szybko można się przyzwyczaić – tym razem do Tohvriego podszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z dziwnym akcentem i twarzą naznaczoną kilkoma bliznami. Pod kołnierzem jego koszulki odznaczał się dośc oryginalny tatuaż – James Vega. Do usług, kapitanie.
Tohvri zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Słyszał o tym, że niedawno został Widmem, w dodatku w stopniu majora. Szybko podążał drogą utartą wcześniej przez Sheparda.
- Słyszałem o tobie sporo dobrego, Vega.
- Coś tam krąży w eterze.
W tym momencie James spojrzał na Annę i mrugnął do niej.
- Cześć, śliczna. Nie chcę nic mówić, ale będziesz mnie rozpraszać na polu bitwy… czy gdziekolwiek.
Dziewczynę aż zatkało.
- Słucham?
- Z całym szacunkiem, majorze, zwracasz się do mojej…
- Spokojnie, niño. To tylko komplement.
Anna westchnęła.
- Nie moglibyśmy wymienić go na kroganina? Bardziej się przyda.
- Hej, hej, bez brawury, loca – James uśmiechnął się i znów puścił do niej oko – ogólnie wasza misja mało mnie obchodzi. Jestem tutaj, bo mam nadzorować kolejnego kandydata na ludzkie Widmo.
- Co? – Anna nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby ostatnio słyszała o jakiejkolwiek nowej nominacji. – To znaczy kogo?
- Ciebie, śliczna.
Tego Anna się nie spodziewała. Najpierw zaniemówiła, ale po chwili ściągnęła brwi i spojrzała Jamesowi prosto w oczy. Wyglądał na pewnego tego, co mówi.
- Jeśli to ma być żart, to bardzo słaby.
- Żaden żart. Patrz – James podetknął Annie pod nos datapad – tutaj jest oficjalny rozkaz. Twoją kandydaturę zatwierdzono wczoraj po południu.
- Dlaczego o tym nie wiedziałam?
- Powiedzmy, że chcieliśmy ci zrobić niespodziankę.
Anna nie potrafiła tego pojąć. Dlaczego ona? Jako żołnierz nie wyróżniała się niczym specjalnym, a szczerze wątpiła, żeby otrzymała nominację w zamian za osiągnięcia na polu naukowym.
- Kogoś chyba porąbało, za przeproszeniem.
- Uważaj, co mówisz – James położył Annie rękę na ramieniu – czy tego chcesz, czy nie, od dzisiaj jestem twoim cieniem. Będę obserwował wszystko, co robisz, i łaził za tobą wszędzie. Wszędzie – powtórzył, lustrując ją od stóp do głów. Anna już wiedziała, że James Vega ma bardzo słabe poczucie humoru.
- Skoro taka jest wola Parlamentu – Anna westchnęła – majorze.
- No, to rozumiem. Pilnuj się, loca.
Kiedy James wrócił na miejsce, do Tohvriego podszedł ostatni z zebranych. Anna wcześniej zwróciła na niego uwagę, gdyż wydawało jej się, że rozpoznała jego tożsamość. Wysoki drell o twarzy bez wyrazu – zdecydowanie przypominało jej to kogoś, o kim słyszała jakiś czas temu. Mógł się po prostu dobrze maskować, owszem, ale mogło to też wynikać z jego fizjonomii. Drell, o którym Tohvri opowiadał jej jakiś czas temu, miał syna. Czy to możliwe?
- Kapitanie, Kolyat Krios – drell zasalutował i przedstawił się – cieszę się, że będę mógł pomagać wam w osiągnięciu tak szczytnego celu. Niestety – westchnął – przynoszę też informacje na temat waszej pierwszej misji.
- Sporo słyszałem o twoim ojcu, Kolyat – Tohvri uścisnął dłoń młodego drella – cieszę się, że będziemy mogli razem pracować. Co to za misja, o której wspomniałeś?
- Na obrzeżach waszej galaktyki znaleźliśmy planetę, na której drelle byliby w stanie prowadzić normalne życie. Wreszcie przestalibyśmy umierać na planecie, do której nie jesteśmy przystosowani. Niestety – Kolyat wydawał się bardzo zmartwiony – planeta została opanowana przez batarian. Kiedy tylko dowiedzieli się, że istnieje szansa, żeby nasza rasa znów żyła szczęśliwie, postanowili za wszelką cenę nam w tym przeszkodzić.
- Rozumiem – Tohvri podszedł do jednego z ekranów, który wyglądał na mapę; istotnie, przeczucie go nie zmyliło – o której planecie mówimy?
- Nie ma jeszcze nazwy. Do tej pory znana była jedynie jako NM-13. Pierwszą misją przydzieloną nam przez Parlament jest przejęcie planety, wyzwalając ją spod rządów batarian. Chociaż „rządy” to chyba za dużo powiedziane… rzucili tam po prostu kilka oddziałów, które mają nam uniemożliwić osiedlenie się na powierzchni. Parlament uznał, że takie zagranie jest niedopuszczalne i należy pokazać batarianom, kto tu rządzi. Zwłaszcza, że po tragedii, jaka niedawno ich spotkała, otrzymali już własny układ, w którym mogli się osiedlić.
- Dobrze. Kiedy wyruszamy?
- Start zaplanowany jest na 21:00, kiedy tylko skończymy z załadunkiem.
- Dobrze. Bądźcie gotowi o 20.
Tohvri podziękował Kaidanowi za pomoc i odprowadził go aż do wyjścia, po czym postanowił zająć się ogólną organizacją. Nie poznał jeszcze całej załogi, tylko swoich najbliższych współpracowników, ale akurat będzie miał na to czas. Postanowił porozmawiać z Jokerem na temat trasy, którą muszą pokonać, a także osobiście dopilnować, żeby cały ładunek znalazł się na Normandii.
- Tohvri – Anna podeszła do niego od razu, kiedy tylko wszyscy się rozeszli – co to za akcja z tym Widmem? Wiedziałeś o tym?
- Nie miałem pojęcia – jej brat wydawał się równie zaskoczony, jak ona sama – nikt przy mnie o tym nie wspominał.
- Paranoja – dziewczyna nadal nie mogła tego wszystkiego pojąć – najpierw przerzucają moje badania i ekipę na statek, a teraz to… przecież ja się nie nadaję na Widmo.
- To już Vega oceni.
- O rany… jeszcze tylko tego mi brakowało. Jak ja będę pracować z takim wielkoludem za plecami?
Tohvri zaśmiał się cicho pod nosem.
- Jakoś dasz radę. Pogadamy później, okej? Teraz muszę wszystkiego dopilnować. Twoje rzeczy i sprzęt przeniesiono do gabinetu na pokładzie dla załogi. Jeśli o mnie chodzi, to możesz czuć się jak w domu.
- Ty tu jesteś kapitanem – Anna przeczesała włosy dłonią – dobra, spadam. Zajmij się, czym trzeba, a ja sprawdzę, czy wszystko przetransportowali.
- To do zobaczenia.
- Trzymaj się i powodzenia.
Kiedy Tohvri oddalił się w kierunku kokpitu, Anna wsiadła do windy i ruszyła na wyższy pokład. Podejrzewała, że gabinet, który otrzyma, poziomem wykonania nie będzie odstawał od reszty statku. Nie pomyliła się.
Po pierwsze, pomieszczenie było naprawdę ogromne, a w dodatku na jednej ze ścian znajdowało się gigantyczne okno. Cały jej sprzęt do badań był już na miejscu, porozstawiany w w miarę sensownej konfiguracji. Uśmiechnęła się. Zaczynała lubić Normandię i przestawała żałować, że ją przeniesiono. Może nie będzie tak źle. Poza tym, na innych planetach też znajdzie mnóstwo materiałów do badań.
Nie zdziwiła się, kiedy w centralnym miejscu na ścianie zauważyła GHT-01. To był jej najważniejszy bagaż. Resztę mogła bez problemu wymienić, dokupić bądź zastąpić, ale nie tę zbroję. To było jej małe arcydzieło, na punkcie którego była przy okazji trochę przewrażliwiona.
W dalszej części pokoju znajdowało się łóżko i kilka szafek, a także półka z telewizorem. Stanowisko komputerowe umiejscowiono nieco dalej, zwrócone tyłem do okna. Cudnie. Gdy tylko będzie zmęczona pracą, wystarczy, że się odwróci, żeby pooglądać gwiazdy.
Już miała rzucić się na łóżko, żeby wypróbować jego sprężystość, ale usłyszała dźwięk komunikatora. Szybko odebrała i usiadła przy biurku.
- Co jest, Thello? Mamy jakieś nowości?
W miarę wysłuchiwania tego, co jeden z jej salariańskich współpracowników miał jej do powiedzenia, jej oczy rozszerzały się coraz bardziej. Jedynymi słowami, jakie wypowiedziała, było „zaraz wyruszam”.
Szybko uruchomiła wewnętrzny komunikator statku.
- Kapitanie Constantine, ważna informacja.
- Słucham.
Odetchnęła głęboko. Była tak podekscytowana, że mówienie z sensem przychodziło jej z trudem.
- Ja i mój zespół nie polecimy z wami na NM-13.
- Dlaczego? Co się stało?
- Znaleźliśmy Żniwiarza.

0 komentarzy: